Tylko romantycy potrafią grać w chowanego

Listopad – już tylko nazwy, ten miesiąc wydaje się długi i poraniony pionowymi, ostrymi literami, powtykanymi niczym szpilki w krawiecką gąbkę. Dobranie muzycznego repertuaru dla takiego czasu w roku jest więc trudne i wymaga muzyki, która odwraca się od tnących krawędzi w stronę troski o ludzkie uczucia. Taki kierunek wskazywała właśnie igła w jazzowym kompasie Kasia Pietrzko Trio.

Mówi się, że niepilnowani muzycy – zwłaszcza trio – mogą nas nagle wyprowadzić z własnego, przytulnego miasta do miejscowości, której nie ma na mapie i nie wspominają o niej żadne znajome historie, a lokalni przewodnicy z trwogą przekazują sobie z pokolenia na pokolenie opowieści o ludziach ubranych na czarno, którzy potrafią zawładnąć naszymi emocjami. Tak właśnie stało się w poniedziałek. Przyszli i nawet specjalnie nie ukrywali tożsamości. Pod nazwą Kasia Pietrzko Trio. Google rozpoznał ich od razu. Ona bez wahania usiadła przy fortepianie. Przedstawiła pozostałych. Andrzej Święs – kontrabas. Piotr Budniak – perkusja.  Powiedzieli, że trafili do Głogówka dzięki kompasowi. Dziwni, ślepo ufający jakiemuś staremu urządzeniu, przez które Krzysztof Kolumb pobłądził w okolicach wyspy El Hierro, o czym nawet nie poinformował załogi. Dlatego na wszelki wypadek w mieście powieszono plakaty, żeby wszyscy wiedzieli, na co się przygotować, doczytać o ich przeszłości. Wyszło, że grają jazz. Na poważanie. Dostali za to „Mateusza” Trójki, Grand Prix Jazz Melomani oraz nominację do Fryderyka. Nagrali dwie płyty: „Forthright Stories” (2017) i „Ephemeral Pleasures” (2020).

Obie te anglojęzyczne nazwy są bardzo szerokim potraktowaniem tematu szczerości, ulotności i przyjemności. Jednak opowieść o takich zjawiskach trzeba zaczynać zawsze bardzo powoli, bo każdy nagły ruch może wywołać strach, a wiadomo, że boimy się zawsze niewłaściwych rzeczy. Koncertów czasami też. Może dlatego, że niepotrzebnie tłumaczymy te nazwę z łacińskiego słowa concerto, które oznacza spieranie się lub walkę. Czasami lepiej poczekać na dobrego tłumacza. Zwłaszcza w zaduszkowym nastroju listopada. Z samej już tylko nazwy, ten miesiąc wydaje się długi i poraniony pionowymi, ostrymi literami, powtykanymi niczym szpilki w krawiecką gąbkę. Dobranie muzycznego repertuaru dla takiego czasu w roku jest więc trudne i wymaga muzyki, która odwraca się od tnących krawędzi w stronę troski o ludzkie uczucia. Taki kierunek wskazywała właśnie igła w jazzowym kompasie Kasia Pietrzko Trio. Każdy, kto przyszedł na ten koncert był przez chwilę na jej celowniku, bo stawał się częścią pola magnetycznego, fragmentem kolejnego granego utworu. Zniknęliśmy znacznie szybciej niż zakładała matematycznie wyliczona prognoza. Nastał trans, jak zawsze wtedy, gdy pojawia się mieszanina nieprzytomnego smutku i upojnej wolności. Oczywiście, że to zaplanowali. Ci muzycy. Na początku, w zwolnionym tempie wymazywali wspomnienia, dźwięki zarastały uszy, a fortepian rozsądnie rozdzielał każdemu wątpliwości na temat własnego życia. W powietrzu trwał „Foggy dream”. Każdy musiał zestroić się z miejscem i sytuacją.

Ten zamglony muzyczny wstęp był potrzebny, aby „Ephemeral Pleasures” – utwór będący jednocześnie tytułem całego projektu, mógł zacząć zasysać nasz wszystkich i dać fortepianowi narzędzia do przeprawiania się przez ludzką duszę. O tej delikatnej drodze przekroczeń, od której nie można się zahartować, chciał dalej opowiadać Andrzej Święs kompozycją pod tytułem „Quasimodo”. Otarł się w niej o katedralnych rozmiarów strach przed samotnością, zdołał w ciągu sześciu minut wybudować scenografię dla przedstawienia o tym, że niekiedy najkrótsza miłość może mieć najdłużej trwające konsekwencje. Wydawało się, że intencją tego koncertu było ciągłe szukanie dłonią kolejnego włącznika w emocjonalnym rzutniku. Palce zapadały się w klawisze, lepiły do strun i nadawały pulsacji perkusji. Między długimi, czarnymi cieniami zjawiali się ludzie, bo w słuchaniu muzyki jazzowej jest coś z gry w chowanego. To taka metafora życia, opowiadająca o tym, że najpierw rozglądamy się nerwowo wokół siebie, później szukamy schronienia, a na koniec czekamy aż ktoś właśnie nas znajdzie. To niemal manifest o potrzebie zaufania. Kasia skierowała go w stronę własnego dziadka, pisząc po jego śmierci utwór „Dearest John”. To najdłuższa kompozycja na płycie, przytulana co jakiś czas dodatkiem smyczka do kontrabasu. Słychać w niej śpiew, czuć bezpieczną szorstkość skóry i widać migdałowe oczy.

Oczyszczająca moc jazzu pomaga nadać sens śmierci i szukać skupienia. Te szczególną właściwość czuć było w ostatnim utworze, który dedykowany był Tomaszowi Stańce. W tej kompozycji, Andrzej Święs wbijając wzrok w struny kontrabasu rozcierał na nich pamięć niemal fizycznymi ruchami, oddając ją później kontemplacji Piotra Budniaka. Legendy o tym, że trafimy z tym triem na ślady własnej emocjonalności stały się prawdą. Czerpiąc z głębokiej zmysłowości i budując w słuchaczach obszar do przyswajania dźwięków, zdawało się, że muzycy nauczyli nas rozmowy w nowym języku, jednak nadal bardzo ludzkim. Bardzo za to dziękujemy.

 

Koncert Kasia Pietrzko Trio odbył się 22.11.2021 r. w ramach 13. Zaduszek Jazzowych organizowanych tradycyjnie przez Muzeum Regionalne w Głogówku.

Fot. Jan Kruk

Tekst: Kinga Markowska

Wyróżnione: 
nie